Wytrzęsieni po całonocnej podróży Orient Expressem o 5:15
dotarliśmy do leżącego na Północy pod chińską granicą Lao Cai. Nikt nie
potrafił nam powiedzieć o której dokładnie tu dotrzemy dlatego pobudkę dla nas
i jadącej z nami niemieckiej pary młodych ludzi Aurelia zarządziła na 4:20.
Pociąg stanął na stacji, ale nikt nadal nie był pewien czy to jest stacja
docelowa. Nie dostrzegliśmy żadnej nazwy. Jedynie grupa naganiaczy na peronie
sugerowała, że jesteśmy na miejscu. Wraz z gęstniejącym tłumem wysypującym się z
pociągu przesuwamy się w kierunku
wyjścia. Tu jakieś babcie (pewnie z personelu dworca) zbierają od wszystkich
bilety stanowiące przepustkę do miasta. Tłum gęstnieje bo do akcji wkraczają przekrzykujący
się i wydzierający sobie pasażerów naganiacze dziesiątek minibusów oczekujących
przed dworcem. Niemal wszyscy pasażerowie pociągu do Lao Cai kontynuują podróż
do Sapy. To położone 35 km dalej miasteczko jest prawdziwą mekką północy
Wietnamu. Sapa i jej okolice są również
naszym celem na najbliższe dni. Po negocjacjach i odrzuceniu kilku ofert z reguły
20$/2os podążamy za gościem, który półszeptem zaproponował 15$ za naszą dwójkę.
Ładuje nasze plecaki z tyłu busa, a nam
każe zająć miejsca w środku. Bus jest już prawie pełen, ale musimy zaczekać bo
odjeżdża dopiero gdy zbierze komplet pasażerów. Widzimy samych Azjatów. Nasz
naganiacz każe nam zapłacić z góry i znika. W końcu ruszamy, ale dopadają nas
wątpliwości bo nasz naganiacz, któremu daliśmy forsę nie jedzie z nami. Co za
tempaki z nas, przecież w Sapie kierowca poprosi nas o kasę, no ale cóż
zmęczenie i niewyspanie robi swoje. Na szczęście okazało się, że to jakiś ich
system, bo pieniędzy nie chcieli po raz drugi zaufali, że już zapłaciliśmy.
Zaczyna świtać dojeżdżamy do Sapy – miasteczka położonego w
jednej z dolin gór Ha Giang otoczonego urokliwymi
wioskami położonymi na górskich zboczach,
pociętych tarasami ryżowymi . Otaczające góry wyrastają na ponad 3000m i wraz
ze znajdującym się tu najwyższym szczytem Azji południowo-wschodniej Fansipanem
dodają uroku scenerii i podkręcają klimat.
Sapa jak każde Zakopane ma swój Giewont :)
W okolicach i w samej Sapie można spotkać przedstawicieli
różnych plemion (tutejszych górali) kobiety noszą na co dzień bardzo oryginalne
i kolorowe stroje i ozdoby.
plemię Czarnych Hmongów
plemię Red Dzao
W miasteczkach odbywają się targowiska na których mimo, że
wdziera się tu komercja, można naoglądać się tradycyjnego handlu.
Szukamy hotelu. Mamy upatrzone jakieś cele, ale od hoteli się tu roi, dlatego postanawiamy najpierw poprzyglądać się ofertom. W końcu odnajdujemy Hilltribe Mini Hotel z miłą obsługą na ulicy Cau May, który spełnia nasze oczekiwania. Pokój jest czysty, przestronny, i nie drogi (12$/2os) z łazienką oraz pięknym widokiem za oknem. Jedynym minusem jest brak śniadania w cenie, ale w Sapie da się coś niedrogiego znaleźć.
widok z naszego okna
Bierzemy kąpiel i wychodzimy na rekonesans. Tym bardziej, że
świeci piękne słońce co niekoniecznie jest tutaj regułą, a w miasteczku zaczyna
się weekendowy festiwal.
pod tą niebieską parasolką to nasza jadłodajnia tanie i super smaczne sajgonki 5 szt 35000 dongów (1,5$)
"siostry" - starsza dziewczynka mogła mieć 6 lat, matka była gdzieś dalej, a 6-ciolatka zajmowała się niemowlakiem i miała jeszcze nakłaniać turystów do zakupów
Handlują głównie żywnością. Wrażenie robią szczególnie
szeroko pojęte produkty mięsne. Nic dziwnego, że często słyszy się
stwierdzenie, że Wietnamczycy jedzą
wszystko co rośnie i się rusza.
ciekawe kto wyciągnął kopyta?
wietnamskie specjały
serce targowiska czyli tania zbiorowa konsumpcja (zapach nieprzekazywalny)
Wróciliśmy do hotelu trochę odpocząć, otrząsnąć się z
pierwszych wrażeń i zrzucić swetry i polary, bo robi się gorąco.
Kontynuujemy poznawanie miasteczka. Tym razem zmierzamy w
kierunku położonego na pobliskim wzgórzu parku. Tu nieco nas zaskoczyły bilety
wstępu 70.000 dongów (3,5$/1os), ale bardzo chcieliśmy spojrzeć na Sapę z góry
ze znajdującego się tu punktu widokowego. Ja miałem jeszcze jeden ukryty cel.
paprociopalma
złowiliśmy cykadę jak wyła jak miniaturowa syrena strażacka
W parku odbywał się
festyn i kamienistymi ścieżkami pośród zgromadzonej tu roślinności rodem z
palmiarni spacerowały całe rodziny. Zaskoczyły nas porozstawiane tu potężne figury
postaci rodem z dobranocek, ale o azjatyckiej fantazji już wspominałem.
kot dżings znany mi z dzieciństwa
W miarę zdobywania wysokości wyłaniało się coraz więcej
bazaltowych skałek. Skałki niewysokie, ale ciekawe formacyjnie, a że jest to niedawno
odkryty rejonik do uprawiania bulderingu dla samych Wietnamczyków nie mogłem
się oprzeć pokusie.
Pod wieczór odwiedzamy jeszcze kościół zbudowany przez
francuskich misjonarzy stanowiący centralny
punkt miasta.
Super, zwłaszcza restauracja, Giewont, siostry i kot. Rafał masz ze sobą buty do wspinaczki? Planujecie jeszcze gdzieś się wspinać?
OdpowiedzUsuńJacuś ten kot to burek, buty wspinaczkowe Rafała to wierny jego towarzysz - wozi je zawsze, co do wspinu to zobaczymy jaka będzie skała i jakie warunki, akurat w tym miejscu nam się udało bo był spokój bez gapiów pozdrawiamy
UsuńTak, chodziło mi o ten plastikowy kicz w parku. Burek na talerzu też oczywiście robi na mnie wrażenie. Fajnie jest na mapie znaleźć Sa pa, pooglądać Wasze zdjęcia i poczytać relacje.
OdpowiedzUsuńWstawiamy tyle zdjęć na bloga, że zapominamy, które opublikowaliśmy, a które zostają w naszym archiwum :)
OdpowiedzUsuńWidoki piękne ale ten piesek na talerzu a właściwie jego głowa - okropienstwo, nie mogłam patrzeć:-(
OdpowiedzUsuń