niedziela, 10 listopada 2013

Jedziemy z Nha Trang do Mui Ne – przygoda kolejowa.



Dziś ciąg dalszy ucieczki ;) przed tajfunem z tym, że wygląda na to, że cała sytuacja rozejdzie się po kościach. Media informują, że tajfun Haiyan zmienił lekko kurs na północ  i jego główne uderzenie ma nastąpić jutro, a przy tym osłabł do 130-160km/h i przewiduje się dalsze osłabienie.
Wyglądało to wszystko groźnie zwłaszcza w mediach, choć sami Wietnamczycy zachowywali duży spokój. Posądzaliśmy ich wręcz o ignorancję. Ale pewnie mają doświadczenie z niejednym tajfunem, a my postępujemy zgodnie z zasadą dmuchania na zimne.
Choć przekonaliśmy się dziś, że mimo doświadczenia i dużego przygotowania sytuacje i tak czasem wymykają się spod kontroli.
Wstaliśmy wcześnie rano w hotelu w Nha Trang ( za 14 $), aby zdążyć na pociąg zmierzający dalej na południe do słynnego kurortu Mui Ne, a w zasadzie stacji Binh Thuan jak napisano na bilecie. W poczekalni na dworcu w Nha Trang przybywa ludzi. Cieszy nas szczególnie widok białych turystów. Ponieważ mamy nadzieję na współdzieloną taksówkę (25$) którą ze stacji kolejowej Binh Thuan trzeba dotrzeć do właściwego Mui Ne.
Pociąg soft seat rozczarowuje swym stanem. Jest mocno zaniedbany, brudny  i  dziwnej konstrukcji.


 Szczególnie kibelek, ktoś kto go projektował obliczył przestrzeń raczej na dziecko. Choć biorąc pod uwagę drobnych z reguły Wietnamczyków można mu to jeszcze przebaczyć, ale zapomniał pomyśleć, że trzeba tam jeszcze jakoś wejść. Kłopoty miała nawet drobna Aurelia.

Chciałem być cwany i po drodze udało mi się zlokalizować stację Binh Thuan, a na ekranie telefonu przez gps oglądałem aktualny bieg pociągu. Poza tym stwierdziliśmy, że na tej stacji ruszą się wszyscy biali turyści więc nie ma co się obawiać. Dotarliśmy do stacji w Muong Man tam pociąg zatrzymał się na dłużej, nikt się nie ruszał jak przewidywaliśmy, więc Aurelia zamówiła obiad (kurczak z ryżem i warzywami). Ruszamy dalej, ale z niepokojem obserwuję ekran gps, bo pociąg miał odbić do Binh Thuan, a tymczasem kontynuuje szlak w kierunku na Sajgon. Dochodzi między nami do małego zdenerwowania i sprzeczki . Szukam konduktora, pokazuję mu bilet i pytam. Angielski 0 oczywiście, ale widzę konsternację i zamyślenie. Nerwowo każe mi iść za sobą. Widzę, że cały czas ostro główkuje. Na widok innych mundurowych (może rodzaj naszych sokistów) każe mi przysiąść i udajemy, że tak sobie podróżujemy. Ok. zagrożenie minęło. Teraz prowadzi mnie przez cały skład na drugi koniec zerkając przez szpary w zamkniętych drzwiach do przedziałów sypialnych jednego z wagonów. Szuka kogoś. Wreszcie znalazł. Otwiera a tam cała drużyna konduktorska. Tłumaczy im coś. Wreszcie sympatyczna dziewczyna w mundurze kolejarza łamaną angielszczyzną zrozumiałą tylko przy maksymalnie wytężanej intuicji zaczyna mi coś tłumaczyć co po kilkukrotnym powtarzaniu zdań i szkicowaniu w zeszycie zrozumiałem mniej więcej tak. Przejechaliśmy stację. Mamy wysiąść na najbliższej tu konduktor kupi nam bilety na pociąg powrotny i mamy wrócić do Binh Thuan czyli Muong Man całość zajmie nam kilka godzin. No nieźle, a miało być tak pięknie ;)
Wracam na miejsce i jedziemy do Lao Kai (choć na mapie widnieje nazwa Long Khang). Po 2 godzinach po ramieniu klepie mnie konduktor. Za chwilę wysiadamy. Stoimy z Aurelią z plecakami gotowi do wyjścia za konduktorem. Chcemy mu zapłacić za bilet. Stanowczo odmawia. Wysiadamy. Konduktor szybkim krokiem maszeruje wzdłuż pociągu nam gestem pokazuje, że mamy iść za nim. Wszystko w jakiejś konspiracji. O co tu chodzi? Spotyka swojego kolegę z tego samego pociągu? Ten daje mu bilety. Konduktor wręcza mu jakieś pieniądze, a nam bilety i nerwowo odsyła do budynku stacji. Dalej nie rozumiemy, ale mamy bilety i 2 godziny do pociągu powrotnego tym razem hard seat (to chyba najgorsza klasa).
Długo rozmyślaliśmy nad sposobem w jaki nas potraktowano i jedyny sensowny wniosek to, że konduktor odpowiada za to, żeby każdy podróżny dobrze wysiadł i w konsekwencji konduktor próbował po cichu naprawić swój błąd. Pewnie spotkały by go jakieś nieprzyjemności, gdyby się wydało.
Na stacji Lao Kai najwyraźniej jesteśmy atrakcją. Widać, że mało turystów tu dociera. Wszyscy bacznie nam się przyglądają. 


 Co odważniejsi próbują zbliżyć lub wziąć do ręki nasze rzeczy. Są życzliwie uśmiechnięci. Patrzą Aurelii przez ramię, gdy robi notatki. Wreszcie podejmują próbę zaprzyjaźnienia. 
 Zostajemy poczęstowani owocem Dragona i oprócz uśmiechów próbujemy nawiązać rozmowę w języku migowo- stękanym.

Dragon fruit - smak morwy i aloesu

 Jest sympatycznie. Robimy sobie wspólne zdjęcia. To Wietnam jakiego jeszcze nie posmakowaliśmy. Zwyczajne zainteresowanie inną kulturą bez udawania i zdzierania kasy. 


Przyjeżdża nasz pociąg. Klasa hard seat to zupełnie inny świat niż ten poznawany w klasach soft Sleeper czy soft seat. Warto skosztować świata prostych ludzi :)

 tutaj do pociągu biegniesz po torach i wspinasz się, żeby wejść do wagonu, 0 jakiegokolwiek bezpieczeństwa :)

 klasa hard seat - zwana klasą trzecią

Do Binh Thuan docieramu po zmroku mocno spóźnieni. Nie zastanawiamy się długo. Bierzemy taksówkę i od razu godzimy się na proponowaną cenę. Może jakaś intuicja, bo kierowcy dobrze z oczu patrzyło. Sam zadeklarował, że pojedzie na licznik. Trasa nie krótka ok. 30km. Koszt ok. 25$ zgodnie z licznikiem kwotę nawet lekko zaokrąglił w dół.
Droga przez Mui Ne jest pełna migoczących reklam, rozświetlona neonami i latarniami, mimo wieczornej pory przechadza się tu sporo ludzi, z nadmorskich resortów dobiega muzyka i popularne w Azji karaoke. Sporo rosyjskich napisów. Nie dziwi nas to, bo słyszeliśmy, że głównie Rosjanie upodobali sobie Mui Ne. Mijamy wypasione kurorty z fasadami jak pałace. Postanowiliśmy zejść z głównej drogi i poszukać w bocznej uliczce. W cieniu stał niepozorny hotelik. Tymczasem ceny 600$ za noc ścięły nas z nóg. Czy my tu w ogóle coś znajdziemy? Wracamy do głównej ulicy i wchodzimy do jednego ze skromniej wyglądających  hosteli. Gospodyni wita nas szerokim uśmiechem i od razu rzuca 10$ za dobę, biegnie pokazać pokój. Jest wszystko czego nam potrzeba. Zostajemy.

2 komentarze:

  1. Jak dobrze, tajfunowi odechcialo sie mieszac w wasze turystyczne zamierzenia.
    A ten malowniczy owoc u nas "chodzi" jako pitaya. Choc fakt nazwa dragon fruit jak najbardziej oddaje ich wyglad moim zdaniem!
    Pozdrowienia ze sniegu i (lekkiego) mrozu

    OdpowiedzUsuń
  2. dzięki wielkie u nas ok 28 jest wieczór, w ogóle nie mogę sobie wyobrazić śniegu i mrozu, u nas jest takie piękne słońce :) pozdrawiamy

    OdpowiedzUsuń