lekki ścisk
W 10 minut
pokonaliśmy promem jedną z odnóg Mekongu i wysiedliśmy na przystani w Vinh
Long. Tu jak zrozumieliśmy miało być taxi. Z tłumu wyławia mnie jakiś gość w
kasku i wypowiada zniekształcone imię Rafał - są jednak motorbiki opłacone z góry na szczęście dwa. Ruszamy w
kierunku highway (głównej drogi z Sajgonu) mamy do przejechania z 10km i
teoretycznie 20min do autobusu jadącego z Sajgonu do Rach Gia zatrzymującego
się przy highway. Ale mamy tempo, tak szybko motorkiem nas jeszcze nie wieźli –
jest szansa , zdążymy :) Jednak mój
skręca nagle na stację po paliwo – jaja sobie robi czy co? Do baku wlali mu chyba
kropelkę było to dosłownie przyłożenie na chwilę węża i zaczynamy pościg za
motorbikiem z Aurelią. Jedziemy jeszcze szybciej, bo jest z górki biorąc
slalomem ciężarówki i inne motorki. Udaje nam się, doganiamy ich i zajeżdżamy
na przydrożną stacją autobusów. Tu facet
z motocykla jeszcze raz powtarza słowa Nama przypominając co dalej mamy robić
jednocześnie pojawia się facet w niebieskiej koszuli wskazujący nam krzesła na
których mamy czekać na autobus. Nadjeżdża autobus Aurelia leci się zorientować.
Niebieska koszula gestem wskazuje że to nie ten, czekamy dalej. Wreszcie
nadjeżdża nasz. To bardziej minibus niż autobus jest mały w środku 25 osób na
ciasno upakowanych siedzeniach. Bagaże nie mieszczą się w bagażniku leżą
stertami na podłodze między siedzeniami i na pojedynczych wolnych fotelach. Mamy pewne obawy bo za autobus zapłaciliśmy
Namowi i nie mamy, żadnego biletu. Ale
kierowca i jego pomocnik jakby wszystko wiedzieli. O nic nie pytają każą nam
wsiadać. Jedynym angielskim słowem pomocnika, którym zwraca się do nas jest wykrzykiwane
„you” ze wskazaniem palcem. Za całość,
czyli dowóz z promu motorbikami na mini dworzec
i bilety autobusowe zapłaciliśmy po 10$ od osoby, do tego wliczamy też
opiekę Nama :). Siadamy
więc grzecznie na tylnich siedzeniach w busiku ścisk. Aurelia ma problem z
pomieszczeniem się między fotelami, ja na szczęście siedzę na środku. Za to
jest sprawnie działająca klimatyzacja i TV LCD wyświetlający całą drogę jakiś
wietnamski kabaret. Niestety chyba wszyscy tu mają kłopoty za słuchem, bo
gdziekolwiek jesteśmy to jak już coś włączą to tak głośno, że musimy do siebie
prawie krzyczeć. Mamy 2h jazdy przed sobą i zastanawiamy się, gdzie wysiąść i
jak trafić do właściwej przystani promowej w Rach Gia. Wjeżdżamy do miasta i
śledzimy gps. Nagle autobus staje i słyszymy głośne i wyraźne „you” to sygnał,
że tu mamy wysiadać. Tylko, że gps wskazuje, że jesteśmy gdzieś na obrzeżach
daleko od portu. Ale nic, gramolimy się z naszym majdanem przez cały bus między
tłumem pasażerów do wyjścia. Gdy stoję jeszcze w drzwiach mój plecak odbiera
znów jakiś facet w kasku i ładuje na motor rozwijając wielką kartę z wypisanym
moim imieniem. Szok! to mamy załatwiony również transfer z autokaru na prom.
Wsiadamy na dwa podstawione motorbiki i
w drogę przez miasto zatrzymujemy się przy jednym z biur żeglugowych na
nabrzeżu tu panowie w kaskach wskazują, że mamy wykupić zabukowane przez Nama
bilety na prom (skąd oni to wiedzą?) kupujemy bilety (po 320tyś dong -16$/ 1os) i wjeżdżamy do portu. Pokazują nam nasz
prom (wodolot) przypominają godzinę odpłynięcia wskazują restaurację w której
możemy zaczekać 1,5h i odjeżdżają. No nieźle :). Opłata dla każdego to 50 tyś dong - 2,5$)
Zjadamy ryż z kurczakiem i warzywami popijamy colą (koszt całości 100tyś dong 5$),
załatwiamy toaletę i idziemy na prom. Było by jednak zbyt prosto gdybyśmy od
razu weszli. Z przed trapu odsyłają nas na stanowisko obok, gdzie po okazaniu
biletów i paszportów przydzielają nam miejsca na promie. Wsiadamy na piętro
gdzie kierują nas do pokoiku z kanapami, ławami i wielkimi TV LCD. Są tylko dwa
małe okienka przez które ciężko wyglądać. Na kanapach zasiadają kolejni
pasażerowie. Wyglądają jak bussinesmani w koszulach i z walizeczkami.
Natychmiast jednak przyjmują pozycje półleżące lub leżące z bosymi brudnymi nogami na ławach i kanapach niemal jedni na
drugich, Odsuwam się od gościa obok, bo mnie muska swoją stopą. Jest ostra
Klima, ale tylko my wciągamy polary. Reszta to twardziele, całą drogę płyną w
koszulkach. Z TV lecą popularne zachodnie filmy sensacyjne, jak zwykle głośno,
ale słychać jedynie wietnamską lektorkę. Zgodnie z zaleceniem Nama kupujemy na
promie bilety na busik z przystani do głównego miasteczka Duong Dong na wyspie (30tyśdong 1,5$/1os).
Wysiadamy, przedzieramy się przez tłum taksówkarzy i od razu dostrzegamy
busiki. Aurelia podchodzi do pierwszego. Krótkie pytanie i wygodnie zasiadamy
na tylnych fotelach, jest jeszcze pusty. Sytuacja robi się napięta, bo do autobusu
wpycha się coraz więcej ludzi. Zaczyna brakować miejsc. Ludzie chcą się wpychać
do nas na tylne siedzenia. Ktoś mówi coś do nas po wietnamsku, ciągle jedną
nazwę. Pytam Dong Dueang, kiwają przecząco głową i pokazują ręką żeby wysiąść,
że to nie ten bus. Jakoś się wywlekliśmy, ale było ciężko. W końcu trafiamy do
naszego autobusu. Oddajemy bagaże do luku bagażowego i jedziemy. Po ok. pół
godzinie, gdy gps wskazywał w miarę dogodne miejsce wysiadamy. Jesteśmy gdzieś
w mieście i od razu podjeżdżają motorbikes. Ustalamy cenę 1$/1os za podwiezienie do
podanego na chybił trafił resortu i jedziemy. Tak naprawdę to z tego miejsca chcieliśmy
rozpocząć nasze poszukiwania. Cena w resorcie była dla nas zbyt wysoka 40$ za
dzień. Wróciliśmy do głównej drogi i zaczęliśmy
marsz poboczem na południe wypatrując reklam hoteli. Optymistycznie to nie wyglądało,
bo za dużo zabudowań na tej drodze nie było. Znów reklama jakiegoś resortu przy
drodze, ale do recepcji jeszcze ok. 300m
w głąb. Z naszym całym ekwipunkiem lekko nie jest, ale cena 46$ za noc oznacza
powrót do drogi. Idziemy dalej. Uszliśmy
tak z 1km i zatrzymał się motocykl proponując resort swojej siostry za 20$ z
podwózką. Ustaliliśmy, że ja jadę, a Aurelia czeka. Przejechaliśmy zaledwie
kilkadziesiąt metrów, gdy gość odbił z głównej drogi w alejkę ciągnącą się do
morza pełną resortów. Zacząłem oglądanie i negocjacje w tym czasie dobiła
piechotą Aurelia. U rzekomej siostry się nie zatrzymaliśmy, ale u jakiś miłych
ludzi obok. Przydzielili nam wielki 4 osobowy bungalow z wc i osobną łazienką
oraz bambusowymi łożkami wyposażonymi w moskitiery, wiatrakiem, klimatyzacją i
obowiązkowym TV LCD i wi-fi za 18$ za noc do tego za 5$ śniadanie. Nie mamy
tylko prądu ;) ale mają włączyć po 18 – to problem który dotyczy całej wyspy. Zostaliśmy.
Mamy drzwi jak do garażu wychodzące na duży taras ze stolikiem i fotelami.
Jesteśmy sami. Niestety
mieszkamy przy ruchliwej alejce i innych
kurortach więc wokół dobiega sporo odgłosów warczących silników i narzędzi,
którymi tworzą cały czas jakieś kurorty w pobliżu. Poza tym do środka przez
liczne nieszczelności wpadają komary tudzież inne robactwo, jak latające
żuczki, czy 5cm pasikonik :) Jednak po tak intensywnym dniu szybko zasypiamy.
Dziś jest środa – pospaliśmy wreszcie dłużej :) w nocy
trochę wiało. W naszym ażurowym domku mieliśmy trochę przeciągów. Dzwoniło coś
na dachu i fruwały firanki, ale nie było źle. Od rana świeci jednak słońce.
Jemy śniadanie i idziemy zobaczyć słynną plażę.
Wychodzimy na wąski pas pisku naszpikowany kurortowymi leżakami i parasolkami. Postanawiamy się nieco oddalić i poszukać miejsca gdzie będzie nieco więcej przestrzeni.
Maszerujemy tak na południe, ale tam gdzie robi się nieco szerzej
mijamy kolejne kurorty, natomiast pomiędzy nimi plaża jest wąska i brudna, jest
niewiele restauracji, a ceny wysokie.
Stoi co prawda trochę palm dodających uroku i jest piękna,
kryształowa woda czemu się nie da zaprzeczyć, przeżywamy jednak małe
rozczarowanie chyba mieliśmy zbyt wygórowane oczekiwania i wybujałą wyobraźnie.
znaleźliśmy jakieś opuszczone ławeczki, zamknięty kurort - jedno z niewielu bezpłatnych i jako tako czystych miejsc
wracamy z plaży, niestety zachmurzyło się
wracamy z plaży, niestety zachmurzyło się
Na plaży w Mui Ne podobało nam się bardziej. Może to jednak
kwestia posmakowania miejsca. Kilka dni mamy tu spędzić jest więc szansa na
zmianę zdania. Znaleźliśmy tutaj już nawet dość tanie restauracyjki.
Rafał upodobał sobie sok z kokosa, 15-30tyś
mała maskotka restauracji
Mamy tylko nadzieję, że jednak będzie trochę słońca i nie sprawdzą się prognozy mówiące o opadach i sztormie.
tworzymy bloga :)
Rafał upodobał sobie sok z kokosa, 15-30tyś
mała maskotka restauracji
Mamy tylko nadzieję, że jednak będzie trochę słońca i nie sprawdzą się prognozy mówiące o opadach i sztormie.
tworzymy bloga :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz