środa, 20 listopada 2013

przeprawa z Vinh Long na Phu Quoc

Wczoraj wieczorem dotarliśmy z Vinh Long na wyspę Phu Quoc na dalekim południu. Było to małe przedsięwzięcie. Siedem razy zmienialiśmy środek transportu. Mieliśmy jednak bardzo ułatwione zadanie, dzięki właścicielowi Homsteya w którym zatrzymaliśmy się na wyspie niedaleko Vinh Long. Zorganizował nam telefonicznie perfekcyjnie cały transport aż do portu w Phu Quoc  z wytycznymi jak postąpić dalej. Pan Nam przedstawił nam plan nie dając, żadnych biletów, karteczek, telefonów, czy nazw. Hasłem umożliwiającym kontynuowanie naszej podróży miało być jedynie moje imię. Przyznam się szczerze, że nie dowierzaliśmy. Poprosiliśmy więc o rachunek, na którym Nam wypisał kilka opłaconych z góry pozycji na trasie, poprosiliśmy go również o numer komórki i o 7 rano po śniadaniu wystartowaliśmy.Pierwszy odcinek homestay-prom Nam przewiózł nas osobiście motocyklem. Zdążyliśmy na prom w ostatnich minutach.

 lekki ścisk
  W 10 minut pokonaliśmy promem jedną z odnóg Mekongu i wysiedliśmy na przystani w Vinh Long. Tu jak zrozumieliśmy miało być taxi. Z tłumu wyławia mnie jakiś gość w kasku i wypowiada zniekształcone imię Rafał - są jednak motorbiki  opłacone z góry na szczęście dwa. Ruszamy w kierunku highway (głównej drogi z Sajgonu) mamy do przejechania z 10km i teoretycznie 20min do autobusu jadącego z Sajgonu do Rach Gia zatrzymującego się przy highway. Ale mamy tempo, tak szybko motorkiem nas jeszcze nie wieźli – jest szansa , zdążymy :)  Jednak mój skręca nagle na stację po paliwo – jaja sobie robi czy co? Do baku wlali mu chyba kropelkę było to dosłownie przyłożenie na chwilę węża i zaczynamy pościg za motorbikiem z Aurelią. Jedziemy jeszcze szybciej, bo jest z górki biorąc slalomem ciężarówki i inne motorki. Udaje nam się, doganiamy ich i zajeżdżamy na  przydrożną stacją autobusów. Tu facet z motocykla jeszcze raz powtarza słowa Nama przypominając co dalej mamy robić jednocześnie pojawia się facet w niebieskiej koszuli wskazujący nam krzesła na których mamy czekać na autobus. Nadjeżdża autobus Aurelia leci się zorientować. Niebieska koszula gestem wskazuje że to nie ten, czekamy dalej. Wreszcie nadjeżdża nasz. To bardziej minibus niż autobus jest mały w środku 25 osób na ciasno upakowanych siedzeniach. Bagaże nie mieszczą się w bagażniku leżą stertami na podłodze między siedzeniami i na pojedynczych wolnych fotelach.  Mamy pewne obawy bo za autobus zapłaciliśmy Namowi  i nie mamy, żadnego biletu. Ale kierowca i jego pomocnik jakby wszystko wiedzieli. O nic nie pytają każą nam wsiadać. Jedynym angielskim słowem pomocnika, którym zwraca się do nas jest wykrzykiwane „you” ze wskazaniem palcem.  Za całość, czyli dowóz z promu motorbikami na mini dworzec  i bilety autobusowe zapłaciliśmy po 10$ od osoby, do tego wliczamy też opiekę Nama :). Siadamy więc grzecznie na tylnich siedzeniach w busiku ścisk. Aurelia ma problem z pomieszczeniem się między fotelami, ja na szczęście siedzę na środku. Za to jest sprawnie działająca klimatyzacja i TV LCD wyświetlający całą drogę jakiś wietnamski kabaret. Niestety chyba wszyscy tu mają kłopoty za słuchem, bo gdziekolwiek jesteśmy to jak już coś włączą to tak głośno, że musimy do siebie prawie krzyczeć. Mamy 2h jazdy przed sobą i zastanawiamy się, gdzie wysiąść i jak trafić do właściwej przystani promowej w Rach Gia. Wjeżdżamy do miasta i śledzimy gps. Nagle autobus staje i słyszymy głośne i wyraźne „you” to sygnał, że tu mamy wysiadać. Tylko, że gps wskazuje, że jesteśmy gdzieś na obrzeżach daleko od portu. Ale nic, gramolimy się z naszym majdanem przez cały bus między tłumem pasażerów do wyjścia. Gdy stoję jeszcze w drzwiach mój plecak odbiera znów jakiś facet w kasku i ładuje na motor rozwijając wielką kartę z wypisanym moim imieniem. Szok! to mamy załatwiony również transfer z autokaru na prom. Wsiadamy na dwa podstawione motorbiki  i w drogę przez miasto zatrzymujemy się przy jednym z biur żeglugowych na nabrzeżu tu panowie w kaskach wskazują, że mamy wykupić zabukowane przez Nama bilety na prom (skąd oni to wiedzą?) kupujemy bilety (po 320tyś dong -16$/  1os) i wjeżdżamy do portu. Pokazują nam nasz prom (wodolot) przypominają godzinę odpłynięcia wskazują restaurację w której możemy zaczekać 1,5h i odjeżdżają. No nieźle :). Opłata dla każdego to 50 tyś dong - 2,5$)
Zjadamy ryż z kurczakiem i warzywami  popijamy colą (koszt całości 100tyś dong 5$), załatwiamy toaletę i idziemy na prom. Było by jednak zbyt prosto gdybyśmy od razu weszli. Z przed trapu odsyłają nas na stanowisko obok, gdzie po okazaniu biletów i paszportów przydzielają nam miejsca na promie. Wsiadamy na piętro gdzie kierują nas do pokoiku z kanapami, ławami i wielkimi TV LCD. Są tylko dwa małe okienka przez które ciężko wyglądać. Na kanapach zasiadają kolejni pasażerowie. Wyglądają jak bussinesmani w koszulach i z walizeczkami. Natychmiast jednak przyjmują pozycje półleżące lub leżące  z bosymi brudnymi  nogami na ławach i kanapach niemal jedni na drugich, Odsuwam się od gościa obok, bo mnie muska swoją stopą. Jest ostra Klima, ale tylko my wciągamy polary. Reszta to twardziele, całą drogę płyną w koszulkach. Z TV lecą popularne zachodnie filmy sensacyjne, jak zwykle głośno, ale słychać jedynie wietnamską lektorkę. Zgodnie z zaleceniem Nama kupujemy na promie bilety na busik z przystani do głównego miasteczka Duong Dong na wyspie (30tyśdong 1,5$/1os). Wysiadamy, przedzieramy się przez tłum taksówkarzy i od razu dostrzegamy busiki. Aurelia podchodzi do pierwszego. Krótkie pytanie i wygodnie zasiadamy na tylnych fotelach, jest jeszcze pusty.  Sytuacja robi się napięta, bo do autobusu wpycha się coraz więcej ludzi. Zaczyna brakować miejsc. Ludzie chcą się wpychać do nas na tylne siedzenia. Ktoś mówi coś do nas po wietnamsku, ciągle jedną nazwę. Pytam Dong Dueang, kiwają przecząco głową i pokazują ręką żeby wysiąść, że to nie ten bus. Jakoś się wywlekliśmy, ale było ciężko. W końcu trafiamy do naszego autobusu. Oddajemy bagaże do luku bagażowego i jedziemy. Po ok. pół godzinie, gdy gps wskazywał w miarę dogodne miejsce wysiadamy. Jesteśmy gdzieś w mieście i od razu podjeżdżają motorbikes. Ustalamy cenę 1$/1os za podwiezienie do podanego na chybił trafił resortu i jedziemy. Tak naprawdę to z tego miejsca chcieliśmy rozpocząć nasze poszukiwania. Cena w resorcie była dla nas zbyt wysoka 40$ za dzień.  Wróciliśmy do głównej drogi i zaczęliśmy marsz poboczem na południe wypatrując reklam hoteli. Optymistycznie to nie wyglądało, bo za dużo zabudowań na tej drodze nie było. Znów reklama jakiegoś resortu przy drodze, ale do recepcji  jeszcze ok. 300m w głąb. Z naszym całym ekwipunkiem lekko nie jest, ale cena 46$ za noc oznacza powrót do drogi.  Idziemy dalej. Uszliśmy tak z 1km i zatrzymał się motocykl proponując resort swojej siostry za 20$ z podwózką. Ustaliliśmy, że ja jadę, a Aurelia czeka. Przejechaliśmy zaledwie kilkadziesiąt metrów, gdy gość odbił z głównej drogi w alejkę ciągnącą się do morza pełną resortów. Zacząłem oglądanie i negocjacje w tym czasie dobiła piechotą Aurelia. U rzekomej siostry się nie zatrzymaliśmy, ale u jakiś miłych ludzi obok. Przydzielili nam wielki 4 osobowy bungalow z wc i osobną łazienką oraz bambusowymi łożkami wyposażonymi w moskitiery, wiatrakiem, klimatyzacją i obowiązkowym TV LCD i wi-fi za 18$ za noc do tego za 5$ śniadanie. Nie mamy tylko prądu ;) ale mają włączyć po 18 – to problem który dotyczy całej wyspy. Zostaliśmy. Mamy drzwi jak do garażu wychodzące na duży taras ze stolikiem i fotelami.


 Jesteśmy sami. Niestety mieszkamy przy ruchliwej alejce i  innych kurortach więc wokół dobiega sporo odgłosów warczących silników i narzędzi, którymi tworzą cały czas jakieś kurorty w pobliżu. Poza tym do środka przez liczne nieszczelności wpadają komary tudzież inne robactwo, jak latające żuczki, czy 5cm pasikonik :) Jednak po tak intensywnym dniu szybko zasypiamy.

Dziś jest środa – pospaliśmy wreszcie dłużej :) w nocy trochę wiało. W naszym ażurowym domku mieliśmy trochę przeciągów. Dzwoniło coś na dachu i fruwały firanki, ale nie było źle. Od rana świeci jednak słońce. Jemy śniadanie i idziemy zobaczyć słynną plażę.


Wychodzimy na wąski pas pisku naszpikowany kurortowymi leżakami i parasolkami. Postanawiamy się nieco oddalić i poszukać miejsca gdzie będzie nieco więcej przestrzeni.


szukając miejsca do opalania mijamy niesamowite dzieła :)

Rafał znalazł taki ogród znanych miniatur

 Maszerujemy tak na południe, ale tam gdzie robi się nieco szerzej mijamy kolejne kurorty, natomiast pomiędzy nimi plaża jest wąska i brudna, jest niewiele restauracji, a ceny wysokie.

niestety w wielu miejscach tak właśnie wygląda plaża

 Stoi co prawda  trochę palm dodających uroku i jest piękna, kryształowa woda czemu się nie da zaprzeczyć, przeżywamy jednak małe rozczarowanie chyba mieliśmy zbyt wygórowane oczekiwania i wybujałą wyobraźnie.
znaleźliśmy jakieś opuszczone ławeczki, zamknięty kurort - jedno z niewielu bezpłatnych i jako tako czystych miejsc

wracamy z plaży, niestety zachmurzyło się

Na plaży w Mui Ne podobało nam się bardziej. Może to jednak kwestia posmakowania miejsca. Kilka dni mamy tu spędzić jest więc szansa na zmianę zdania. Znaleźliśmy tutaj już nawet dość tanie restauracyjki.

 Rafał upodobał sobie sok z kokosa,  15-30tyś

 mała maskotka restauracji

Mamy tylko nadzieję, że jednak będzie trochę słońca i nie sprawdzą się prognozy mówiące o opadach i sztormie.

 tworzymy bloga :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz